2 kwietnia 2017

Rozdział 20 "Wybory"

 Witam!
No to jedźmy z tym koksem! Już tak dawno nic tutaj nie było... Ten rozdział miał być tutaj jakieś dwa  tygodnie(?) temu, ale ciągle coś było nie tak... A to nie było czasu, a to nie byłam pewna, że jest z nim wszystko okej. No cóż. Teraz już jest, a ja zostawiam go do Waszej oceny. 
PS. Nie bądźcie dla nas zbyt srodzy ;)
Miłego czytania!
 *
 
Październik chylił się ku końcowi – dni robiły się krótsze, coraz częściej wiały zimne, północne wiatry, a deszcz siekł w okna Hogwartu i nikt nie pamiętał już, jak wygląda gwiaździste niebo.
Poranek trzydziestego pierwszego października był zimny, ale przez chmury w Wielkiej Sali wyglądało słońce. Dyrektor szkoły postanowił, że wieczorem jak zwykle odbędzie się uroczysta uczta, a uczniowie przyjęli to ze zdziwieniem. Ostatnimi czasy nie było dnia, kiedy w Proroku Codziennym nie pojawiały się wiadomości o kolejnych morderstwach. Teraz jednak, kiedy gazeta była w rękach popleczników Voldemorta, informacje były pisane w bardziej radosnym tonie, jakby zbrodnie były czymś normalnym, a nawet wskazanym.
Pośród uczniów Hogwartu niewielu już kupowało tę pozycje, zamieniając ją na rzecz Żonglera – pisma wydawanego przez ojca Luny Lovegood. Pomimo wielu dziwnych i bezsensownych artykułów na temat nieistniejących, magicznych stworzeń, była to prasa bardziej rzetelna i podawała wiarygodne, obiektywne fakty z wydarzeń w Królestwie.
      - Leonardzie, kupisz gazetę? – spytała marzycielskim tonem Luna, podchodząc do chłopaka. Uśmiechnęła się do niego, a ten wyciągnął do niej dłoń z monetami. Dziewczyna podała mu gazetę, zabierając monety i wsypując do kieszeni szaty.
      - Jakie wieści, moja droga? – Leonard zagadnął ją, kiedy usiadła obok niego na parapecie.
      - Jak zwykle – złe – mruknęła, podciągając nogi pod brodę. Odgarnęła blond włosy na ramiona, odsłaniając swoje rzodkiewkowe kolczyki.
Chłopak przeglądał gazetę w milczeniu, dzielnie starając się nie prychnąć na artykule o chrapaku krętorogim. Zerknął na swoją towarzyszkę i uśmiechnął się pod nosem. Jej, jak zwykle, rozmarzone spojrzenie utkwione było gdzieś za oknem.
      - Dlaczego mi się przyglądasz? – spytała, nie odwracając wzroku.
Chłopak zaśmiał się cicho, po czym odpowiedział.
      - Po prostu się zastanawiam…
      - Nad czym? – Luna spojrzała teraz w oczy chłopaka.
      - Wiesz… - zaczął, ale po chwili milczenia pokiwał jedynie głową. – Właściwie nad niczym, co mogłoby cię interesować.
Leonard Mitchell już od bardzo dawna zastanawiał się nad ważną, życiową sprawą, a mianowicie nad własną orientacją. Przez kilka lat próbował wielu związków z chłopakami, będąc pewnym, że to właśnie oni go pociągają i to z chłopakiem będzie potrafił spędzić życie. Kiedy jednak po raz dziesiąty (a może dwunasty?) mu nie wyszło, zaczął się poważnie zastanawiać. Było to przecież niemożliwe, żeby nie znalazł spokoju ducha przy którymś z idealnych kandydatów. Każdy z jego partnerów był przystojny, zadbany, błyskotliwy i inteligentny – idealny, ale problem tkwił w tym, że dla Leonarda wszystkie te ideały blakły bardzo szybko.
Kiedy poznał Lunę, jeszcze w poprzednim roku nauki w Hogwarcie, coś w nim drgnęło, a już w ogóle, kiedy Hermiona wyruszyła na poszukiwania horkruksów. Sophie zamykała się w swoim dormitorium lub znikała na długie godziny, rzadko chcąc w ogóle rozmawiać z przyjacielem. Leonard dobrze wiedział, że cierpi, bo sam czuł to samo. Potrzebował jednak porozmawiać z kimś, spędzać z kimś czas, a nawet uczyć się w towarzystwie dobrego kompana. To właśnie różniło go od Gryfonki. Gdy ta zamykała się w swoim świecie, chłopak potrzebował wyjść naprzeciw nowemu.
Zupełną nowością była dla niego Luna Lovegood, która nieustannie mówiła o ględatkach, narglach i spiskach, które ponoć istniały w świecie czarodziejów. Nie potrafił odmówić jej inteligencji, bo wielokrotnie pomagała mu rozwiązać problemy w sposób zupełnie nowatorski, a o którym Krukon nawet nie pomyślał.
Od czasu, gdy spotkali się w domu przy Grimmauld Place, Leonard zdawał sobie sprawę, że coś go ciągnie do nowej koleżanki. Sam się sobie dziwił, bo tyle było rzeczy, które ich dzieliło – Leo był raczej pragmatyczny i rozumował logicznie, Luna zaś miała swój świat, często chodziła boso, a deszcz i chłód nie były jej straszne, kiedy można było wtedy obserwować plumpki.
      - Może jednak mi powiesz? – nalegała Krukonka, kładąc rękę na ramieniu chłopaka. – Przecież jesteśmy przyjaciółmi, możesz mi mówić o wszystkim… Nie powiem nikomu – powiedziała, uśmiechając się do niego przekonująco.
      - Nie, to nic takiego, Luno.
Dziewczyna wzruszyła ramionami i wróciła do rozmyślań. Leonard wciągnął powietrze i wypuścił je powoli.
      - A może zechciałabyś iść dzisiaj ze mną na spacer po zamku? - wypalił z zamkniętymi oczami.
Lovegood zerknęła na niego i uśmiechnęła się promiennie. Założyła kosmyk blond włosów za ucho, po czym odpowiedziała krótko:
      - Chętnie! A teraz wybacz, lecę na eliksiry!
W sumie sam do końca nie wiedział, dlaczego to zrobił. Miał mętlik w głowie - te wszystkie nieudane związki z chłopakami, brak Hermiony, której mógłby się zwierzyć, cała ta wojna naokoło - to wszystko sprawiało, że gubił się w sobie samym. Dziwnym trafem, kiedy przebywał przy Lunie Lovegood potrafił poskładać się "do kupy". Zaśmiał się, zarzucając torbę na ramię, i ruszył w stronę klasy numerologii.
*
Deszcz znów tłukł w okna Hogwartu, a wiatr świszczał złowieszczo w korytarzach. W pokoju wspólnym Gryfonów ogień przyjaźnie buchał w kominku, a mieszkańcy starali się przysiąść jak najbliżej. Pomimo stanu wojny, nauczyciele zadawali normalną, a może nawet większą, ilość zadań.
Potter przeczytał po raz kolejny wypracowanie z OPCM, po czym westchnął i mruknął zrezygnowanym tonem:
      - Czego bym nie zrobił, nigdy go nie zadowolę...
Rozejrzał się po pokoju wspólnym i odetchnął głęboko – ciągle czuł się tutaj, jak w domu, choć brakowało mu bliźniaków, ich wiecznych żartów i figli, Ginny, która zawsze była dla niego jak siostra, a odkąd pokłóciła się z Hermioną u św. Munga, nie rozmawiała z nim. A ponad wszystko najbardziej brakowało mu Rona… i oczywiście Hermiony.
W ostatnim czasie przypomniał sobie kilka faktów z przeszłości, między innymi jego wypady z Ronem do Hagrida, lekcje wróżbiarstwa w trzeciej klasie. Odnotował nawet komentarze Weasley’a na temat Hermiony, jej fryzury czy zębów. Przypomniało mu się, jak Hermiona ze złością opuszczała Wierzę Północną, po wywodach profesor Trelawney.
Kilkukrotnie łapał się na tym, jak wiele razy jego losy przeplatały się z losami Hermiony, np. kiedy w czwartej klasie próbował i ją wyciągnąć spod wody od towarzystwa trytonów. „To niesamowite!”, szeptał w tych momentach do siebie. Pamiętał, jak na niego nakrzyczała w piątej klasie, kiedy złapała go na nocnym spacerowaniu po zamku. Nie mógł zrozumieć, że przez tak długi czas byli koło siebie, a mimo to mijali się każdego dnia, wielokrotnie nie zamieniając ze sobą słowa.
Zaśmiał się na te wspomnienia, spakował swoje rzeczy do torby i zaniósł do dormitorium. Było w nim pusto i cicho. „Pewnie chłopacy poszli na ucztę” pomyślał, zerkając na zegarek i postanowił do nich dołączyć. Tuż za portretem Grubej Damy, natknął się na Ginny obściskującą się z jakimś chłopcem. Harry otaksował ich spojrzeniem, pokręcił z politowaniem głową i ruszył dalej, do Wielkiej Sali.
Przysiadł obok Neville’a, pogrążonego w rozmowie z Sophie. W pomieszczeniu panował rozgardiasz, wszyscy rozmawiali głośno, czekając na wystąpienie Dyrektora.
      - Harry! – syknęła Sophie, pochylając się do niego nad stołem. – Widzisz małą Weasley?
Harry podążył wzrokiem za głową Springsteen i zauważył, że Ginny szła za rękę z tym samym chłopakiem, z którym się przed chwilą całowała, kilka pięter wyżej.
      - No, widzę i co dalej? – mruknął Harry, patrząc na Sophie z ciekawością. – Chwilę temu widziałem ich, jak się całują.
      - Ugh… - jęknęła. – Mogłeś mi tego oszczędzić. To jest Drake! TEN Drake, Harry.
Potter uniósł brwi z zaskoczeniu. Doskonale pamiętał podsłuchaną rozmowę, jednak po spotkaniu GD nie wracali już do tego. Teraz, gdy zrozumiał w jak ścisłych stosunkach jest najmłodsza latorośl Weasleyów z owym Drakem, wiedział, że powinien interweniować.
Spojrzał jeszcze raz na chłopaka, który usiadł bardzo blisko Ginny i bawił się jej rudymi włosami. Ginny natomiast patrzyła mu prosto w niebieskie oczy, gadając jak nakręcona i co jakiś czas poprawiając mu kosmyk płowych włosów, opadających na lewe oko.
      - Okej, pogadam z nią, jak najszybciej – powiedział Potter, a Sophie kiwnęła głową. Oboje zdawali sobie sprawę, jakie niebezpieczeństwo wisi nad Weasley, a Harry, który czuł się za nią odpowiedzialny, wiedział, że im szybciej ją o tym poinformuje, tym lepiej.
W jednej chwili ucichły wszystkie głosy i spojrzenia wszystkich skierowały się w stronę dyrektora.
      - Kochani moi, chciałbym życzyć wam smacznego, bo zapewniam was, że w tym roku skrzaty postarały się bardziej niż zwykle! – Uśmiechnął się do uczniów, po czym rozłożył ręce i mniej radośnie niż zwykle, powiedział: - Wsuwajcie!
W następnej sekundzie stoły ugięły się pod najróżniejszymi potrawami, były pasztety, pieczenie, zupy, a dzbany wypełnione były sokiem z dyni. Wszyscy uczniowie z zapałem nakładali sobie najróżniejszych przysmaków, starając się spróbować ich jak najwięcej. Przy stole nauczycieli panował mniejszy gwar, ale uwadze Wybrańca nie uszedł fakt, że najmniej zaangażowanym w to wszystko był dyrektor. Niby uśmiechał się dobrotliwie do uczniów, ale jego oczy były zmartwione i jakby nieobecne. Nie wdawał się w swoje zwykłe dyskusje z profesor McGonagall czy innymi nauczycielami. Ilekroć też Harry zerknął na Dumbledore’a nie widział, aby w ogóle coś jadł. Chłopak domyślał się, że wojna odbija się na dyrektorze o wiele bardziej, niż na innych, wszakże był on jakby głową jasnej strony.
I właśnie w tym momencie Harry’emu przypomniało się, że tej nocy, kiedy stracił pamięć, szukał horkruksów w przeszłości. Przypomniał sobie również, że wcześniej to dyrektor ich szukał, a kiedy to robił, potrafiło nie być go kilka dni w szkole.
Dziwne! Czyżby już wszystkie znalazł? Może w wakacje mu się to udało? Nie – Harry potrząsnął głową. Gdyby tak było, podzielił by się tym z nim, jako członkiem Zakonu Feniksa, a także jako Wybrańcem. Tymczasem dyrektor od początku roku szkolnego zawsze był w zamku, codziennie siadał z wszystkim do śniadania, obiadu czy kolacji. ZAWSZE był.
Harry postanowił spróbować z nim porozmawiać. Podpyta go delikatnie, na jakim etapie są poszukiwania Horkruksów i powie, że czuje się gotowy do ponownego ich szukania. Przytaknął sobie w myślach, po czym pochylił się nad ciastem dyniowym, które zmaterializowało się tuż przed jego nosem.
*
Atmosfera w zamku tego wieczoru była o wiele weselsza, niż przez ostatnie dwa miesiące. Uczniowie mogli, choć trochę odetchnąć od tego, co dzieje się poza murami szkoły, ciesząc się chwilą z przyjaciółmi.
Duchy snuły się po zamku w dość szampańskich nastrojach, a sama kotka Filcha była jakby mniej wścibska. Deszcz i wiatr wypełniały korytarze smętną i złowieszczą muzyką, kiedy adepci magii wracali do swoich domów.
Leonard stał u stóp schodów do wierzy Krukonów, czekając na Lunę. Wiedząc, że zostało jeszcze kilka minut do wyznaczonego czasu, oparł się o ścianę i włożył ręce do kieszeni.
      - Cześć! – odpowiadał co chwilkę do znajomych.
Zastanawiał się, czemu właściwie poprosił Lunę o ten spacer i to o tak późnej porze? Nie bardzo wiedział, gdzie chciał z nią iść. Właściwie mógł się z nią umówić na sobotni, popołudniowy spacer po błoniach. Byłoby to bardziej interesujące, niż oglądanie murów zamku. A poza tym, może Luna częściej odwracałaby uwagę od niego i starała się odnaleźć plumpki w mętnej wodzie jeziora.
Nie rozumiał, dlaczego tak stresowało go to spotkanie. Przecież wielokrotnie łamał regulamin, włócząc się po zamku już po ciszy nocnej. Nie… Chyba o wiele bardziej stresowała go osoba, z którą się umówił. Nic z tego nie rozumiał! Nie rozumiał zainteresowania tą dziewczyną, które znacznie wykraczało poza granicę przyjaźni. Coś go do niej przyciągało, ale nie potrafił powiedzieć, co!
Czy były to jej wiecznie rozmarzone srebrno-szare oczy, a może sam styl bycia, inteligencja?
Zamyślony nie spostrzegł, że po schodach schodziła do niego właśnie panna Lovegood.
      - Cześć Leonardzie – zagadnęła go, a kiedy na nią spojrzał zobaczył, że się do niego uśmiecha. Przyjrzał jej się uważnie, jakby właśnie zobaczył ducha, po czym kiwnął delikatnie głową. – Idziemy?
      - Tak, oczywiście, że tak! – Pospieszył z odpowiedzią. – A gdzie masz ochotę pójść?
Dziewczyna wzruszyła ramionami i wyciągnęła do niego małą dłoń.
      - Ja lubię snuć się po korytarzach bez celu. Może chciałbyś spróbować?
      - Pewnie – wymamrotał, wciąż nie mogąc zebrać myśli. Ujął jej dłoń i powoli ruszyli.
- Wyrwałam cię z zadumy, prawda? – Luna odezwała się po chwili ciszy. – Widziałam w twoich oczach, jak uciekała.
Leonard jęknął w duchu i zerknął na czyste, lśniące i rozczesane włosy dziewczyny. Mógłby przysiąc, że jeszcze rano były brudne i poplątane.
      - Ostatnio bardzo dużo myślę, wiesz, Luno? Tyle się dzieje ostatnio w moim życiu i mnóstwo myśli kotłuje się w mojej głowie. – Mocniej ścisnął jej rękę i bezwiednie zaczął kreślić koła na jej skórze.
Luna, która patrzyła właśnie w sufit, chwyciła wolną dłonią swój łańcuszek z kapsli po kremowym piwie.
      - Przydałaby ci się myślodsiewnia. Tatuś mi kiedyś o niej opowiadał. Możesz wyciągnąć myśli z własnej głowy i wrzucić je do niej. A kiedy będziesz chciał do nich wrócisz, możesz się w nich zatracić… - westchnęła i odwróciła spojrzenie na chłopaka. Głowę wciąż miała uniesioną, bo Mitchell był od niej wyższy o głowę. – Chciałabym mieć coś takiego, ale jedynie potężni czarodzieje ją posiadają.
Leonard zastanowił się nad tym, co powiedziała. Ile było w tym prawdy? Może to był kolejny wymysł państwa Lovegood? Stwierdził, że nie będzie tego w żaden sposób komentować. Co jeśli okaże się, że miała rację, a on, ze swoim ograniczonym rozumem (jak często mu to powtarzała), nie okazał zainteresowania?
      - Byłoby cudownie mieć coś takiego, masz rację – przytaknął, w myślach dodając „gdyby coś takiego istniało”.
      - Czasem chciałabym wiedzieć, o czym tak rozmyślasz – powiedziała, przystając obok okna. Po błoniach spływały strugi wody, wpadając do jeziora. Luna spojrzała na niego tylko przelotnie, po czym zawiesiła wzrok na kroplach deszczu, kreślących wzory na oknie. – Zastanawiam się, czy jest miejsce dla mnie w twoich myślach…
Leonard wciągnął powietrze ze świstem i wymamrotał cicho:
      - Nawet nie wiesz, jak wiele ich zajmujesz!
Dziewczyna spojrzała na niego zaskoczona i uśmiechnęła się nieznacznie. Nie ruszyła się ze swojego miejsca, jednak nie zwracała już uwagi na błonia. Obserwowała teraz zmieniające się wyrazy twarzy Mitchella i sposób, w jaki wyginał palce.
Szkolny zegar wybił dziewiątą obwieszczając godzinę nocną, a Leonard złapał się za głowę. Miał właśnie wyznać swoje obawy i zmartwienia, a jeśli nie zrobi tego dzisiaj, być może nigdy nie starczy mu na to odwagi.
      - Chodź! – powiedziała, znów wyciągając do niego dłoń. Gdy ją pochwycił, Luna zaczęła biec. Lubił tę jej tajemniczość, spontaniczność, szybkie podejmowanie decyzji. Miał wrażenie, że czytała z niego jak z otwartej księgi. Po chwili zatrzymali się przed gobelinem Barnabasza Bzika, uczącego trolle baletu.
Był ciekaw, czego potrzebuje młoda Krukonka i o czym myśli, chodząc wzdłuż ściany. Po chwili pojawiły się duże, drewniane drzwi, w których wyrzeźbione były motywy roślinne. Luna przystanęła i spojrzała na niego przeciągle. Z zachęcającym uśmiechem chwyciła za klamkę i otworzyła drzwi. Chłopak szybkim krokiem wszedł za nią i przystanął z zachwytu.
Byli na polanie. Liściaste drzewa rosnące wokoło, splatały gałęzie wysoko w górze, tworząc sklepienie pokoju. Z nich zwisały w dół liany, gałęzie bluszczu i fioletowe grona glicynii. Cała podłoga porośnięta była teraz trawą i kwiatami stokrotek. Całe pomieszczenie wypełnione było dziwnym, różowawym światłem i wplatającymi się w to żółtymi, jarzącymi odwłokami świetlików.
Sam nie wiedział, jak długo tak stał, wsłuchując się w oddalony szum potoku i rozglądając się z otwartymi ustami. Zamknął je szybko, na wspomnienie Sophie straszącej go wlatującym testralem.
      - Pomyślałam o miejscu, w którym zapomnielibyśmy o troskach i w spokoju mogli porozmawiać, nie bojąc się, że przyjdzie kotka Filcha, ani nargle, które mogłyby nam przeszkadzać – powiedziała, siadając na pieńku drzewa ukrytym w wysokiej trawie. Spódnica otoczyła jej kolana, a włosy spływały po ramionach, gdy pochyliła się do przodu.
      - Luna, tu jest cudownie! Nigdy nie wpadłbym na to, że w Pokoju życzeń może być polana. Nigdy nawet nie wymyśliłbym, żeby spokojnym i odnarglnionym miejscem była łąka – powiedział, powoli idąc w jej stronę. – Jesteś niesamowita! – westchnął, spoglądając w stronę sklepienia. Usiadł na pieńku naprzeciwko, choć już po chwili tego pożałował.
Spoglądał w jej oczy i przypomniało mu się, po co tutaj są. Odetchnął głęboko.
      - Jeśli nie chcesz, to nie musisz nic mówić, Leonardzie – powiedziała, ubiegając go. Pogładziła go po ramieniu i uśmiechnęła się pocieszająco.
Mitchell potrząsnął głową i odwzajemnił uśmiech. Schylił się by zerwać źdźbło trawy i bawiąc się nim zaczął mówić.
      - Wiesz, Luno, zawsze myślałem, że jestem jednym z bardziej poukładanych ludzi w Hogwarcie. Zawsze miałem wszystko zaplanowane, nigdy nie odkładałem prac domowych na później, planowałem sobie dni, żeby w pełni wykorzystać czas. Nigdy nie ciągnąłem wielu srok za ogon i zawsze wiedziałem, co mam robić – mówił płynnie, spokojnie, według zaplanowanych i ułożonych wcześniej słów. – Odkąd zjawiłaś się w moim życiu, jakimś dziwnym trafem, moje plany przestały się układać, a dzień zaczął się skracać i zawsze miałem za mało czasu. A mimo to, czuję się taki na miejscu, tu i teraz, przy tobie.
Zaśmiał się krótko i rozejrzał się po polanie, by w końcu jego wzrok łagodnie spoczął na blondynce siedzącej obok niego.
      - Nie wiem, co mam o tym wszystkim myśleć. Gubię się w sobie, w swoich myślach, w których coraz więcej jest rozmarzonej dziewczyny. – Sięgnął dłonią do jej twarzy i założył kosmyk włosów za ucho. – Musisz wiedzieć, że do tej pory spotykałem się jedynie z chłopakami. Nie wiem, jak to jest być z dziewczyną, nawet nie mam pojęcia, co lubią dziewczyny.
Luna patrzyła na niego łagodnie, oparła łokcie na kolanach, a twarz na drobnych piąstkach. Widział, jak z uwagą słucha jego słów i ani razu nie próbowała mu przerwać, jakby wyczuwała, że tak będzie mu łatwiej.
      - Chciałem, żebyś to wiedziała i zrozumiała, co do ciebie czuję – powiedział, powoli wstając i odwrócił się od niej, czując piekące policzki.
Słyszał szelest szat za sobą, a po chwili poczuł jej drobną dłoń wplątującą się w jego palce.
      - Leonardzie, czuję się przy tobie znakomicie. Wiem, że pewnie nie rozumiesz mojego uwielbienia do przeróżnych zwierząt, ani nie ekscytujesz się tym, że Scrimgeour był wampirem. Doceniam jednak fakt, że nigdy mnie nie obraziłeś, nie wyśmiałeś, nie nazwałeś „Pomyluną”, jak wielu innych – szeptała ledwo słyszalnie. Miał wrażenie, jakby Pokój Życzeń wyciszył wszystkie głosy tego cudownego miejsca, żeby mógł ją dosłyszeć. – To dla mnie wiele znaczy, że postanowiłeś uczynić mnie swoją myślodsiewnią…
Mitchell uśmiechnął się miękko, po czym pochylił się do Luny i musnął ustami jej czoło.
Zdecydowanie czuł się dobrze tu i teraz, we właściwym miejscu, we właściwym czasie, z właściwą osobą.
*
Sophie patrolowała korytarze, będąc na swoim dyżurze. Czuła się fatalnie, była zmęczona i obolała. Czuła, jak rozbiera ją jakieś choróbsko. Na całe szczęście pozostało jej już tylko kilka minut i właśnie zmierzała w stronę łazienki prefektów. Marzyła o gorącej kąpieli i położeniu się do łóżka. Wydawało jej się również, że ma w kufrze ostatnią fiolkę eliksiru pieprzowego, który uwarzyła latem ze Snapem.
      - Sophie! – Usłyszała za sobą cichy głos, bardzo przypominający jęk. Odwróciła się, ale gdy zobaczyła do kogo należał głos, przyspieszyła kroku.
      - Sophie, proszę poczekaj – powiedział miękko Malfoy, łapiąc ją za skraj szaty.
Dziewczyna wyciągnęła różdżkę i wymierzyła nią w Dracona. Dysząc z wściekłości, wycedziła przez zęby:
      - Czego chcesz?!
      - Porozmawiaj ze mną, błagam – jęknął żałośnie, mocniej ściskając w ręku materiał.
      - Nie mam ci nic do powiedzenia – wysyczała, próbując wyrwać ubranie.
      - Sophie, wysłuchaj mnie…
      - Mówiłam ci już kiedyś, że nie masz wymawiać mojego imienia – warknęła, przybliżając różdżkę do jego piersi. – W twoich ustach brzmi jak plugastwo. – Splunęła mu w twarz.
Ślizgon mocniej szarpnął i chwycił dziewczynę za nadgarstek.
      - Nie waż się na mnie pluć, ty mała…
      - Nie mów tego, Malfoy, dobrze ci radzę.
Sophie i Draco spojrzeli w bok. Neville Longbottom stał z różdżką w pogotowiu, opierając się o ścianę. Patrzył spokojnie na chłopaka, ale cała jego sylwetka wyrażała pewność siebie.
      - Zjeżdżaj, Longbottom. Dorośli rozmawiają! – warknął Draco, któremu najwyraźniej wróciły dawne maniery.
      - Puść ją – powiedział twardo Gryfon, zbliżając się do nich.
Springsteen spojrzała na Neville’a. Była mu wdzięczna, że się pojawił. Nie umiała znieść towarzystwa Malfoya. Widziała, jak krew burzy się w arystokracie i wykorzystała chwilę, gdy ten zamierzał odpowiedzieć Longbottomowi. Nadepnęła mu na nogę z całej siły, a zaskoczony Ślizgon rozluźnił uścisk, co pozwoliło jej uwolnić się od niego. Draco skrzywił się z bólu, ale po chwili odzyskał rezon.
       - Ty podła, dwulicowa żmijo! – wrzasnął i wycelował w zdezorientowaną Sophie.
Znów poczuła się jak na wierzy astronomicznej, kiedy Draco celował w nią i miał zamiar wypowiedzieć jedno z Niewybaczalnych.
      -  Zabij mnie, Draco, przecież potrafisz…
      - Avada kedavra!
Echo słów wypowiedzianych przez Zabiniego znów odbijało się w głowie i nie wiedziała, gdzie dokładnie się znajduje. Oparła się o ścianę i osunęła po niej, chowając twarz w rękach.
      - Expelliarmus! – Zaklęcie Neville’a trafiło w Ślizgona. Malfoy poszybował kilka metrów w głąb korytarza, a Gryfon podszedł do dziewczyny. Podtrzymując ją w talii, postawił ją do pionu. Przyjrzał jej się uważnie i odsunął jej włosy z policzka. – Wszystko dobrze? Jesteś cała?
      - Pożałujesz tego, Longbottom! – warknął Ślizgon z drugiego końca korytarza. Otrzepywał kurz z szaty i wycofywał się, rzucając wrogie spojrzenia na ich obu.
Wszystkie tarcze i zasłony Sophie, które wybudowała wokół siebie przez ostatnie miesiące, opadły. Czuła się teraz naga, odarta z duszy, serca. Po raz kolejny mierzył do niej różdżką, chcąc ją skrzywdzić. Miała nadzieję, że już nigdy do tego nie dojdzie, że zmądrzeje i przejdzie na jasną stronę, a wtedy mogliby…
      - Sophie? – spytał zmartwionym głosem Neville, wciąż przyglądając jej się uważnie. Pogłaskał kciukiem jej policzek, a ona ocknęła się z odrętwienia.
Wyswobodziła się szybko z jego objęć, wycierając rąbkiem szaty łzy z twarzy. Nie miała pojęcia, kiedy wypłynęły z jej oczu. Spojrzała na swojego wybawiciela, który wciąż przyglądał jej się z zainteresowaniem.
      - Panie Longbottom, co pan robi o tej porze na korytarzu? – Siliła się na rozbawiony ton, ale pociągnięcie nosem zniszczyło, i tak mizerny, efekt.
Chłopak uśmiechnął się i odsunął się od niej. Przyglądał się, jak pani prefekt poprawia szatę i próbuje zetrzeć z twarzy ślady łez.
      - Odprowadzę cię do wierzy, chodź! – powiedział.
      - Nie idę jeszcze do wierzy. Zamierzam iść do łazienki prefektów – mruknęła cicho i poprawiła włosy. Sięgały jej teraz do ramion, a końcówki zaczęły skręcać się w fale. Nie pamiętała też, kiedy ostatni raz je farbowała, bo po odejściu Hermiony i wydarzeniach z Malfoyem, po prostu nie miała na to ochoty. Wciąż miały dwa kolory, od góry były czarne jak smoła, a falowane końce były blond.
      - W takim razie, zaprowadzę cię tam, poczekam i odprowadzę cię do wierzy. – Neville widział, jak znów próbuje się bronić i dodał: - Nie ufam wężom, a temu jednemu szczególnie. Uwierz mi, będę spał spokojniej wiedząc, że moja koleżanka jest bezpieczna.
Sophie spojrzała na niego spode łba, bo nie miała ochoty na towarzystwo, a już w szczególności nie chciała, by Neville widział jej chwile słabości. Pojąwszy, że ten nie zamierza ustąpić, wzruszyła ramionami i ruszyła powoli w stronę łazienki.
Ulżyło jej, że chłopak nie próbuje nawiązać rozmowy. Nie chciała się spowiadać, nie lubiła obciążać innych swoimi problemami, więc zawsze starała się rozwiązywać je sama.
Teraz jednak nie umiała rozwiązać problemu jej miłości do Dracona. Sam fakt, że przyznała się przed sobą do tego uczucia, było już dla niej sporym wyzwaniem, a co dopiero myśl, że ta miłość nigdy nie będzie szczęśliwa. Wiedziała, że musi się odkochać, więc próbowała wszystkiego. Zajmowała ręce i głowę pracą, nauką, przejęła na siebie obowiązki prefekta naczelnego po odejściu Hermiony, warzyła eliksiry dla pani Pomfrey ze Snapem, codziennie rano biegała po błoniach, żeby oczyścić umysł, a wieczorami, kiedy nie miała dyżuru, chodziła do Pokoju Życzeń, żeby ćwiczyć zaklęcia i uroki. Nie miała chwili wytchnienia od końca poprzedniego roku szkolnego, a teraz to wszystko odbijało się na jej zdrowiu. Niewiele spała, bo nie mogła, a i coraz mniej jadła. Widziała w lustrze, jak to wszystko wpłynęło na jej ciało. Wychudła twarz spoglądała na nią smutno. Teraz już nic nie potrafiło jej rozweselić i nawet gdyby Fred i George Weasley odstawili dziki taniec przed jej oczami, nie umiałaby się uśmiechnąć.
Tak wiele żalu i smutku było w niej, od kiedy ostatecznie zrozumiała, że Draco nie chce przejść na stronę Zakonu. Po tamtej nocy w szklarni miała jeszcze trochę nadziei, że to właśnie MIŁOŚĆ do niej sprawi, że chłopak zechce do nich dołączyć. Wszystko to zrujnowała jego próba zabicia Dyrektora. A właściwie chwila, kiedy Draco celował do niej, a w jego oczach był tylko chłód. To on ją zniszczył i sprawił, że straciła chęć do życia.
      - Nareszcie jesteś! – powiedział Neville, kiedy wyszła z łazienki. – Już chciałem tam wejść i sprawdzić, czy nie jest ci potrzebna pomoc! – Mrugnął do niej, odpychając się od ściany i podchodząc do niej.
Dziewczyna uniosła brwi i spojrzała na niego z politowaniem.
      - I tak już jesteś moim bohaterem, Neville. Gdybyś mnie wyciągnął nagą z wanny i zrobił mi oddychanie usta-usta, nie wiedziałabym jak ci się odwdzięczyć – powiedziała, lekko rozbawiona. Spodziewała się, że chłopak się speszy, ale Neville, który sporo się zmienił przez wakacje, jedynie lekko się zaczerwienił.
      - Czujesz się lepiej? – zapytał, zrównując z nią krok. Patrzył przed siebie, trzymając ręce w kieszeniach i dodając tym sobie nonszalancji.
      - Tak. Kąpiel rozluźniła mi mięśnie, a eliksir pieprzowy do jutra postawi mnie na nogi. Nie lubię być przeziębiona… - jęknęła, odgarniając mokre włosy z twarzy.
      - Miedziany kociołek – powiedział gdy doszli do Wieży, a Gruba Dama rzuciła mu wściekłe spojrzenie. – Sophie – zaczął, kiedy stanęli przed schodami do dziewczęcego dormitorium. – Nie mam pojęcia, co łączy, czy łączyło cię z Malfoyem, ale powinnaś o nim zapomnieć i skończyć tę znajomość. Nie chcę prawić ci morałów, ale martwię się o ciebie.
Sophie przewróciła oczami i spojrzała ponad ramieniem Neville’a. Nie miała pojęcia co odpowiedzieć – wydrzeć się na niego, czy mu przytaknąć i obiecać, że już więcej nie będzie. Dziwiło ją to, jak spokojna była przy tym chłopaku.
      - Nie powiem, że nie sprawia mi przyjemności ratowanie damy z opresji. Wolałbym jednak, byś była bezpieczna – powiedział i pogładził ją po ramieniu. – Malfoy to gnida i nie ręczę za siebie, jeśli znów będzie do ciebie celował różdżką.
Uśmiechnął się do niej łagodnie i poszedł do swojego dormitorium, zostawiając ją samą. Patrzyła przez chwilę na miejsce, w którym zniknął i westchnęła głośno. Podeszła do fotela najbliżej kominka i zapadła się w nim. W pokoju wspólnym nie było już nikogo, pomimo dość wczesnej pory. Zapatrzyła się w ogień i rozmyślała.
Jak niby miała zapomnieć o Draconie? Próbowała już chyba wszystkiego przez ostatnie kilka miesięcy, ale nic nie było jej w stanie pomóc. Wiedziała, że po tym co dziś zrobił jej Ślizgon, nie umiałaby mu zaufać. Może nigdy nie darzyła go specjalnym kredytem zaufania, ale była przekonana, że nic by jej nie zrobił. Oddałaby za to różdżkę, a teraz zostałaby bez niej. W tamtym momencie była tak zdenerwowana, aż cała drżała. Dopiero dotyk ciała Longbottoma i jego własny spokój sprawił, że wróciła do siebie.
Drażniło ją to, że Gryfon miał takie umiejętności. Nikt, prócz jej matki, tego nie potrafił.
      - Miałaś iść spać, Sophie i odpocząć. – Sophie podskoczyła na dźwięk jego głosu. Spojrzała na Longbottoma, który akurat schylał się po jakąś książkę. Podniósł ją, żeby mogła zobaczyć, jakby utwierdzając ją w tym, że jej nie śledzi.
      - Mam wrażenie, że mnie śledzisz, Nev… - zaczęła, ale przerwał jej hałas dobiegający od wejścia do pokoju. Spojrzeli na siebie zaniepokojeni, a po chwili przed ich oczami zmaterializował się Harry Potter.
*
      - Dlaczego mi o tym nie powiedziałaś?! – wrzasnął, wychodząc spod peleryny-niewidki. – Wiedziałaś, co ona robi?!
      - Co, Harry? O czym ty mówisz? – mruknął Longbottom.
Sophie od razu zrozumiała, w przeciwieństwie do Neville’a. Zbladła i powoli wstała z fotela.
      - Tak – westchnęła smutno, pewnie patrząc w zielone oczy Wybrańca.
      - Dlaczego mi nie powiedziałaś?! Jak mogliście jej na to pozwolić?! Dlaczego nikt jej nie zatrzymał?! – wypluwał z siebie pytania, które nasuwały mu się, gdy biegł do Wieży Gryffindoru z gabinetu dyrektora.
      - Bo doskonale wiedzieliśmy, jak zareagujesz! – ryknęła. – Nikt nie wiedział, co ona zamierza. Dyrektor powiedział nam o tym, dopiero gdy uciekła. Leonard czuł, że ona coś planuje, bo już od dawna warzyła eliksiry w tajemnicy…
      - A więc wszyscy wiedzieli, tylko nie ja?! – Zerwał się z miejsca i popędził w stronę dormitorium.
      - Co zamierzasz zrobić?! – Usłyszał jej krzyk, kiedy zniknął za drzwiami pokoju.
Czuł się okropnie – pękała mu głowa, czuł mdłości i potworny ból wewnątrz siebie. Czuł się oszukany przez wszystkich, którym ufał, a najbardziej przez Dumbledore’a.
Kiedy zmierzał do gabinetu dyrektora, nic nie wskazywało na to, że jego życie obróci się w pył w kilka minut. Szedł tam, żeby zapytać się, jak idą poszukiwania horkruksów i przedyskutować strategię ich pozyskania. Gdy zapukał do drzwi, te otworzyły się z impetem i wyszedł Snape, po czym otaksował go jednym spojrzeniem czarnych oczu i zniknął za rogiem. Harry powoli wszedł do gabinetu.
      - Poczekaj tu chwilę, Harry – zwróciła się do niego McGonagall. – Profesor Dumbledore zaraz do ciebie przyjdzie. – Odwróciła się na pięcie i zamknęła za sobą drzwi. Harry rozejrzał się i stwierdził, że wszystko jest na swoim miejscu. Różne przyrządy dyrektora szumiały jak zwykle, a postacie na obrazach cicho dyskutowały między sobą, co chwilę na niego zerkając.
Podszedł do biurka i usiadł wygodnie na krześle. Miętosił w palcach tkaninę szaty, gdy kątem oka dostrzegł niebieskawy błysk. Spojrzał w tamtą stronę i zrozumiał, co to było. W tej właśnie chwili przypomniały mu się lekcje z Dumbledorem, kiedy często zanurzali się w najróżniejsze wspomnienia. Wstał i powoli podszedł do kamiennej misy. Zerknął na drzwi, po czym pochylił się delikatnie nad myślodsiewnią. Na powierzchni migały urywki czyichś myśli, rozmazując się delikatnie. Już miał wrócić na krzesło, gdy przez sekundę ujrzał w naczyniu twarz Hermiony, a potem Snape’a.
Skrzywił się. Musiało mu się wydawać. Skąd niby dyrektor Hogwartu miałby mieć w swojej myślodsiewni wspomnienie dotyczące Hermiony? Znów pochylił się nad misą, ale teraz twarz dziewczyny była o wiele wyraźniejsza i odrobinę dłużej pojawiła się na powierzchni.
Walczył ze sobą tylko przez moment, po czym uciszył głos sumienia i zanurzył twarz w artefakcie.
Stał na ciemnej ulicy, czuł mrok unoszący się w powietrzu i nad sobą zobaczył dementorów. Tuż przed nim stał Snape, który prawdopodobnie dopiero co się aportował. Szybkim krokiem ruszył przed siebie, a Harry tuż za nim. Doszli do końca uliczki. Do ściany przytwierdzony był stary szyld, z którego już dawno nie można było nic odczytać. Chybotał się lekko na wietrze, skrzypiąc co jakiś czas. Snape wszedł szybkim krokiem do sklepu, a dzwoneczek nad drzwiami zadźwięczał radośnie, zupełnie nie pasując do sytuacji.
      - Co tu się, do cholery jasnej, dzieje?! – warknął Snape, a Harry dopiero teraz zauważył trzech mężczyzn pochylających się nad biurkiem. Podszedł bliżej, by zobaczyć, czym są tak pochłonięci.
Odebrało mu oddech, a nogi zrobiły się jak z waty. Nie mógł w to uwierzyć… Skąd ona się tu wzięła? Kiedy to było? Dlaczego? O co tu chodzi, do jasnej cholery?! krzyczało jego serce.
      - Czy wam już rozum odbiera? – ryknął, jednym zaklęciem odpychając Śmierciożerców. – Ona ma czystą krew, a wy chcieliście ją znieważyć?! Byłaby dobra dla naszego Pana, a nie dla was, brudne psy!
Snape pochylił się nad dziewczyną, zdjął swój czarny płaszcz i zarzucił na nagie ciało Granger. Chwycił ją zwinnym ruchem i podniósł. Wyszedł równie szybko, co wszedł, a Potter podążył za nim.
      - Dziękuję! – Usłyszał cichy jęk dziewczyny i zobaczył, jak opada z sił w ramionach Snape’a.
Harry uderzył stopami o podłogę, oniemiały i zdruzgotany. Nie miał pojęcia, co o tym wszystkim sądzić. Snape, który kłamie na temat statusu krwi Hermiony i ratujący ją przed pewną śmiercią z rąk Śmierciożerców, zupełnie nie pasowała Potterowi do jego wyobrażeń na temat profesora OPCM.
Znów spojrzał w myślodsiewnie i nie zastanawiał się ani sekundy.
- Jak długo zamierzasz ukrywać przed Potterem prawdę, Albusie? – mruknął Snape, stając przed biurkiem dyrektora Hogwartu.
      - Tak długo, jak będzie trzeba, Severusie. Oboje wiemy, co zrobi Harry, gdy dowie się prawdy o miejscu pobytu Hermiony. Wiemy, że się wścieknie i natychmiast ruszy za nią, gdy dowie się, że dziewczyna szuka horkruksów.
Chłopak spojrzał na nieprzeniknioną twarz Snape’a. Ten skinął tylko głową i począł chodzić po gabinecie.
      - Więc zamierzasz zwodzić go przez cały czas, kiedy Granger będzie nieobecna?
Dumbledore jedynie kiwnął głową, a Harry nie mógł się już powstrzymać. Miał ochotę wyć z rozpaczy, kopać wszystko, co nawinie mu się pod nogi i zwyzywać dyrektora za to, co mu zrobił.
      - Wiesz, że gdy Potter dowie się, że pozwoliłeś jej udać się na tę misję samej, to znienawidzi cię prawie tak samo, jak mnie czy Voldemorta? – mruknął Snape, przystając obok jednego z zagadkowych urządzeń w tym gabinecie. – I nic wtedy nie będzie mogło go powstrzymać przed tym, żeby ruszył za nią? Doskonale wiesz w jakim niebezpieczeństwie znajdą się wtedy oboje, Dumbledore.
Starzec spojrzał na nauczyciela i westchnął przeciągle.
      - Jestem już na tyle głupi, że liczę, że nigdy do tego nie dojdzie, Severusie – mruknął. – Mimo wszystko, gdyby do tego doszło, wiesz, że będziesz musiał ich chronić?
Snape prychnął złowrogo, a Potter coraz mniej z tego wszystkiego rozumiał. Niby dlaczego dawny profesor eliksirów miałby go chronić? Czy Dumbledore był faktycznie na tyle głupi, żeby wierzyć, że Snape nie jest już sługą Voldemorta?
      - Tak, doskonale o tym wiem. Poza tym, przypominasz mi o tym już od sześciu lat.
      - W rzeczy samej. Gdyby nie twoje czujne oko, być może Harry dawno by nie żył, a świat, który znamy, przestałby istnieć – powiedział spokojnie Dumbledore, wwiercając spojrzenie w Snape. – Od dnia, gdy złożyłeś mi Wieczystą Przysięgę wiem, że nie pozwolisz, by stała mu się krzywda. Wiem, że nie składałeś jej mnie, ale Lily…
Harry zmarszczył czoło. Jakiej Wieczystej Przysięgi? I co ma z tym wspólnego jego matka? O co w tym wszystkim, do cholery jasnej, chodzi?!
Snape obdarzył dyrektora smutnym spojrzeniem, w którym czaił się też gniew. Obrócił się na pięcie i wyszedł szybkim krokiem.
Harry znów uderzył o kamienną posadzkę w gabinecie Dumbledore’a, a złość i rozpacz mieszały mu się we krwi. Opadł bezsilnie na krzesło, a po sekundzie wszedł dyrektor.
      - Jak pan mógł to przede mną ukryć? – warknął Harry, patrząc tępo w podłogę. – Jak pan mógł pozwolić jej szukać tych pieprzonych horkruksów?! Czy za mało ma pan krwi na rękach?! Jak wiele ludzi poświęcił pan, żeby ocalić ten świat?! – ryknął, wstając szybko, a krzesło upadło z głośnym trzaskiem.
Ukrył się pod peleryną  niewidką i zaczął biec w kierunku Wieży Gryffindoru. Kiedy dotarł do pokoju wspólnego i zobaczył Sophie, nie mógł powstrzymać się przed pytaniami. Nie mógł im wszystkim wybaczyć, że wiedzieli co się dzieje, a nic z tym nie robili. Na dodatek nikt nie raczył powiadomić jego.
Ciągle tylko tajemnice, sekrety, których nikt nie chciał mu zdradzać. Miał tego dosyć. Choć jeden raz chciałby być pewien, że Dumbledore mówi mu całą prawdę. Od początku do końca, jasno i wyraźnie.
Musi ją odszukać i zatrzymać albo pomóc jej w poszukiwaniu. Przecież we dwójkę pójdzie im o wiele szybciej.
Wrzucał ubrania do plecaka najszybciej i najciszej jak potrafił, przyświecając sobie różdżką. W dormitorium słychać było ciche pochrapywanie chłopaków i szelest jego szat. Wcisnął pelerynę niewidkę na sam wierzch i zapiął plecak. Wyszedł  i szybko zbiegł po schodach.
      - Incarcerous! – mruknęła Sophie i Harry’ego oplotły liny, po czym upadł na najbliższy fotel.
      - O co ci chodzi?! – ryknął. – Puść mnie!
      - Jęzlep! – dziewczyna znów wypowiedziała zaklęcie beznamiętnie. – Słuchaj, Harry! Muszę to zrobić, inaczej Hermiona mnie zabije! Obiecałam jej, że nie pozwolę by stała ci się krzywda, a ja słowa dotrzymuję. – Westchnęła przeciągle, przyglądając się chłopakowi. Odrzuciła wilgotne włosy na plecy i pochyliła się nad swoją „ofiarą”. – Nie masz pojęcia, gdzie jej szukać. My też nie, dlatego nikt nie próbuje tego robić. Dumbledore ma nad nią stałą pieczę. Wie, w jakim jest stanie i w razie czego, może jej pomóc. My nie możemy nic takiego zrobić, więc chociaż staramy się, żeby jej poświęcenie nie poszło na marne. Musimy tu tkwić, tutaj jesteśmy bezpieczni, a jej na pewno na tym zależy. Doskonale się przygotowała na tą wyprawę. Musiała o tym myśleć już na długo przed tym, zanim uciekła. Razem z Leonardem warzyła eliksiry, przeczytała pewnie z milion książek o obronie przed czarną magią i przestudiowała te o urokach i przeciw urokach. Wiem, że Hermiona potrafi o siebie zadbać lepiej, niż kto inny z nas i wiem też, że kocha ciebie, Leo i mnie, i chociażby z tego powodu nie pozwoli dać się zabić. – Sophie uśmiechnęła się do Pottera dobrodusznie, choć na jej twarzy widział, jak bardzo się martwi. – Właśnie dlatego, Harry, musisz tu zostać, z nami! Musisz uszanować jej decyzję, choć wiem, że to nie łatwe. Mnie zajęło to kilka miesięcy. Pamiętaj, że nie możesz nikomu o tym pisnąć słowa. Rozumiesz?
Chłopak pokiwał głową, przytakując, a Sophie jednym ruchem różdżki rozwiązała go i przywróciła mu możliwość mówienia.
      - Uwierz mi, że tu możemy zrobić więcej, aniżeli błądząc po całym Królestwie, a może nawet świecie – dodała Sophie, klepiąc go po ramieniu. Spojrzała na cichego Neville’a i uśmiechnęła się do niego. – Idźcie spać, chłopaki. A ty, panie Longbottom – mrugnęła do niego okiem – pilnuj pana Pottera, żeby nigdzie się nie ruszał. Dobranoc.
Sophie udała się w stronę dormitorium dziewczyn i weszła po schodach.
      - Ma charakter dziewczyna, nie, Harry? – powiedział Neville, wpatrując się z uśmiechem w miejsce, w którym przed chwilą stała panna Springsteen. Potter mruknął coś pod nosem, po czym podniósł się z krzesła.
Niechętnie posłuchał słów Gryfonki i podniósł plecak. Powłócząc nogami wrócił do dormitorium, a zaraz za nim szedł Neville. Po cichu przebrali się w piżamy i weszli do łóżek.
W tym czasie Sophie wspinała się po schodach do własnego dormitorium, gdy zobaczyła rude włosy znikające za drzwiami jednego z pokoi dziewczyn VI roku. Sophie wypięła dumnie pierś i poszła dalej.
Stała czujność, motto Moody’ego zaowocowało i tym razem. Z myślą podziękowania Neville’owi za rzucone zaklęcie wyciszające, weszła do swojego dormitorium. Rzuciła tęskne spojrzenie na łóżko Hermiony, po czym przebrała się w piżamę i weszła pod własną kołdrę.
*
Dni zamieniały się w tygodnie, a tygodnie w miesiące… Już prawie zapomniałam co oznacza spokojny sen, uczęszczanie na zajęcia i odrabianie prac domowych. Prawie nie rozróżniałam też dni tygodnia. Miałam problem, żeby jednoznacznie określić, który to dzień miesiąca. Wiedziałam jedynie, że minęło zbyt wiele czasu, odkąd widziałam Harry’ego.
Każdy dzień bez niego sprawiał mi tak silny ból, że czasem nie miałam ochoty wstać z łóżka, zjeść śniadania czy nawet oddychać. Wtedy jednak, jakimś dziwnym trafem, moje dziecko zaczęło odstawiać dziwne tańce, kopiąc mnie od środka. Leżącego się nie kopie śmiałam się czasami i z nową energią wstawałam, jadłam śniadanie i ruszałam do działania. To ono dawało mi siłę do istnienia i szukania czarnomagicznych artefaktów.
Jak mantrę powtarzałam sobie „robisz to dla nich, dla swoich bliskich, dla ich bezpieczeństwa” chociaż nie wiem, czy to właśnie to mi pomagało, czy moje dziecko.
Miałam też w zwyczaju myśleć, że tą cechę odziedziczyło po swoim ojcu – umiejętność pocieszania mnie i stawiania do pionu, kiedy wydawało mi się, że sytuacja jest beznadziejna. Tak bardzo pragnęłam znaleźć się już w domu, uraczyć spokojnego snu i wszystkich dobrodziejstw, które niósł święty spokój… Wiedziałam też, że miałam coraz mniej czasu do rozwiązania. Musiałam więc zagęścić ruchy i znaleźć horkruksy jak najszybciej.
Odkąd znalazłam czarkę Helgi, szczęście przestało mi sprzyjać, a wizyta w Dolinie Godryka jedynie opóźniła moje poszukiwania. Po tamtych wydarzeniach musiałam zebrać siły i odrobinę zadbać o swój stan zdrowia. Po kilku tygodniach rekonwalescencji mogłam wrócić na właściwe tory.
Z ciężkim sercem opuściłam swoją dotychczasową kryjówkę w starej chacie na krańcu małej, szkockiej wioski i z nowym zapałem wyruszyłam na poszukiwanie destynacji mojej drogi. Czułam, że w każdej chwili może nadejść jej kres. Szmalcownicy kręcili się ciągle w pobliżu, a także częste ataki Śmierciożerców utrudniały mi swobodne podróżowanie.
Wiedziałam, że mnie szukają, więc nakładałam na siebie zaklęcie Kameleona i znikałam im z oczu. Raz widziałam, jak dopadli niewinną, mugolską dziewczynę i osaczali ją, by w końcu ją zabić, bo nie powiedziała im czegoś, co mogłoby im pomóc.
Bałam się codziennie, ale jeszcze bardziej bałam się o Harry’ego, Sophie, Leo… Byłam im winna wygraną w tej wojnie. Musiałam zrobić to dla nich…